Ciary, ciary, ciary.
O rety! Chcę raz jeszcze i jeszcze i jeszcze…teraz już rozumiem, skąd tak duże zainteresowanie i liczne nagrody na koncie, najnowszego obrazu autorstwa Chazelle’a.
Jeżeli uważacie, że za sukces odpowiadają tylko i wyłącznie dwa nazwiska przewijające się na tapecie – Gosling i Stone, to możecie jakże bardzo się pomylić. Owszem, obraz przepięknie jest dopełniany przez wymienioną wcześniej parę, jednakże tym co chwyta za serce to ogromny ukłon w stronę złotej ery Hollywood, która swoje miejsce miała na przełomie lat 1930-1950. W tym wszystkim cudowna muzyka, układy taneczne, barwne stroje (i co ważne w dzisiejszym kinie – nie wyzywające) oraz sprytnie zastosowany zabieg obrazu, dający nam możliwość poczucia tamtych czasów. Uwaga! Najważniejsze, film opowiada o współczesnym Los Angeles.
Autor przedstawia, a raczej splata losy dwójki marzycieli. Mia ( Emma Stone), rozkochana w kinie przez swoją ciotkę, od najmłodszych lat, marzy o karierze aktorskiej, niestety jej marzenia kończą się póki co na podawaniu kawy w najsłynniejszej wytwórni świata. Sebastian ( Ryan Gosling), muzyk, bezgranicznie zakochany w jazzie i jego największych nazwiskach, snuje plany o własnym klubie z dobrą muzyką i… kurczakiem. Przeznaczenie stawia ich naprzeciwko siebie w najlepszym momencie ich życia, okazuję się, że wszystko nie jest dziełem przypadku. Każde doznanie, każde spotkanie, każdy wzlot czy upadek jest po coś. Kwestia jak my ludzie, to rozegramy.
Chociaż los kpi sobie z pary na początku, przeplatając ich ścieżki, niczym warkocze chałki, nieuniknionym jest miłość. To pierwszy obraz, gdzie uczucie pomiędzy grającymi aktorami stanowi główny nurt całości, a nie poboczny jak to miało, chociażby miejsce w Kocha, lubi, szanuje. Chazelle kopie z pełnego obrotu, już od pierwszych momentów filmu. Muzyka, śpiew i wielobarwność, stanowią tutaj fundament, na którym wyrosło tak gorąco przyjęte przez krytyków dzieło. Ludzie wyrwani ze znudzonej otchłani wiecznych korków na autostradzie, z uśmiechem ruszają naprzód, aby wyśpiewać kawałek na otwarcie filmu. Tańczą, skaczą i klaszczą energetycznie, niczym „dzieciaki” wyrwane żywcem z Grease. Przepięknie i sprytne podzielenie filmu na pory roku, sugeruje nam emocje z jakimi przyjdzie nam się zmierzyć.
Na uwagę zasługuje również scenografia. Pokój w którym mieszkała Mia, to istny szał gadżetów rodem z lat 40-50-tych, stare kina, pachnące kurzem i popcornem z masłem, układy wykonywane przez Stone i Goslinga, żywcem przypominające takie nazwiska jak min.: Gene Kelly, Fred Asteire czy Ginger Rogers. To wszystko sprawia, że widz siedzący w fotelu, może poczuć klimat kina, które rządziło światem ponad pół wieku temu.
Nasza tytułowa para, świetnie przeniosła kunszt aktorski, emocje i co najważniejsze warsztat z jakim przyszło się im zmierzyć, na planie filmowym. Emma Stone i Ryan Gosling, nie tylko w dość piękny, a jednocześnie nie wyzywający sposób, przedstawiają nam miłość, aktorzy serwują nam potężną dawkę tańca ( nawet stepują) oraz widowiska wokalnego, okraszoną subtelnym dowcipem.
Nie będę ukrywać, że w mojej głowie wciąż bębni utwór City of stars, zagrany przez aktora na pianinie, a myśli dorzucają ciągle to kolorową kumulację wrażeń po seansie – i to jest cały złoty środek La La Land. Wychodząc z sali kinowej, nie zapominasz co oglądałeś, ale ciągle żyjesz na swój sposób seansem i zachwycasz się nim, jeszcze długo po.
Czy warto iść na La La Land? TRZEBA! Naprawdę, film nie tylko dla Pań, nawet mój mąż przyznał mu mocne 8/10, więc coś jest na rzeczy, skoro nawet facety widzą w obrazie potencjał.
Ja osobiście daję mocne 9/10 i wielkie serducho. Nie czekajcie, tylko biegnijcie do kina, na najnowszy obraz Chazelle’a. Zapewniam Was, że nie pożałujecie.
Komentarze
Prześlij komentarz