Przejdź do głównej zawartości

Harry Styles – recenzja albumu


Od britpopa do porządnego chłopa.

W historii muzyki, było już wiele solowych debiutów, których korzenie wywodziły się z klasycznych boysbandów: Gary Barlow, Mark Owen i Robbie Williams (Take That), Nick Carter (Backstreet Boys) czy Justin Timberlake ( N’Sync). Nie będę ukrywać, że kiedy po raz pierwszy usłyszałam w radiu kawałek Sing of the Times, byłam ciekawa, a cóż to za nowa gwiazdka zabłysła na muzycznym niebie. I tutaj przysłowiowy supraśl. Szybko skierowałam swoje kroki w stronę laptopa i z niedowierzaniem oglądałam teledysk w którym śpiewał chłopaczek z One Direction. Tak ten słodziutki, crejzolek z włochata czupryną – jak mawiały o nim moje koleżanki.

Już wcześniej pojawiały się informację, że Harry Styles stawia na solową karierę, wówczas prześmiewczo nazywano go nowym Justinem Timebralkiem. Dzisiaj zapewne nie jedna z tych osób bije się w pierś, słuchając debiutanckiego albumu młodego Brytyjczyka. Krytycy nazywają go nowy Davidem Bowie, dla mnie jest on raczej młodszą wersją Robbie Williamsa.

To niesamowite, że tak młody chłopak, w dobie mody na wszystko co elektro, potrafił odnaleźć w sercu miłość do klasycznych dźwięków. Do tej pory za tego młodego artystę odpowiadali i podejmowali decyzję menagerowie oraz producenci One Direction. Styles poznał świat muzyki od podszewki: razem z zespołem nagrał kilka płyt, które sprzedały się na całym świecie w milionach egzemplarzy, przemierzył podczas tras koncertowych wielokrotnie całą kule Ziemską, wyśpiewując przy tym odgórnie nałożone teksty. Czytając wywiady z młodym artystom, można było zauważyć tęsknotę za rockowym stylem, niestety coś kosztem czegoś. Harry do tej pory miał wszystko oprócz…własnej, prawdziwej muzyki.

Słuchałam albumu Harry Styles, wielokrotnie i za każdym razem słyszę przepiękne, dojrzałe dźwięki, okraszone przemyślanymi i szczerymi tekstami. Zabieg zastosowany w tytule płyty, bezprecedensowo oddaje wszystko co chciał oddać od siebie artysta – zwyczajnie, samego siebie. W końcu po raz pierwszy od początku do końca, muzyka jak i teksty są tym co brzmi, narasta od kilku lat we wnętrzu Styles’a.

Na krążku znajduje się dziesięć kawałków, utrzymanych ( o dziwo, jak pod mój gust) w starym, nostalgicznym i gitarowym klimacie. Przedsmak muzyczny, stanowił singiel, Sign Of The Times, promujący krążek. Utwór wywołał wręcz burzę na brytyjskim rynku muzycznym, od razu zajmując 1 miejsce na iTunes w 84 krajach, pobijając tym samym rekord należący do Adele. Singiel, to istny ukłon w stronę lat 70. Nie ukrywajmy, że ta fortepianowa soft rockowa ballada, potrafi na nie jednym ciele wywołać dreszcze. Sam singiel to nie wszystko, krążek stanowi istną skarbnicę diamentów.

Odpalając album, już od pierwszych chwil usłyszymy inspirację Styles’a. Pierwszym utworem jest Meet Me in the Hallway, który niczym wehikuł czasu, przenosi nas jakieś czterdzieści lat wstecz. Słuchając już pierwszych dźwięków, mamy wrażenie, że usłyszymy Dave Grohla, plumkającego na gitarze, tymczasem na wokalu wchodzi Harry.

Artysta wielokrotnie w wywiadach podkreślał, że jego korzenie muzyczne to min. David Bowie, The Beatles, Rolling Stones czy Pink Floyd. Wszystko to na czym został wychowany, odnajdziemy chociażby w kawałku Carolina czy Kiwi. Są to utwory bardziej drapieżne, przy których da się spokojnie pokręcić grzywą.

Dawno nie słuchałam tak zróżnicowanego, a jednocześnie spójnego albumu. Śmiało można go porównać do dobrze przygotowanej kolacji. Są przystawki, obiad główny, składający się z kilku dań ( w tym przypadku utworów), a na końcu deserek niczym wisienka na torcie. Jeżeli mówimy o zróżnicowaniu muzycznym, warto na chwilę zatrzymać się przy utworze Only Angel. Od razu mamy wrażenie, że siedzimy gdzieś w przydrożnym barze w Teksasie, czekając na swojego burgera z frytkami. Za oknem świeci słońce, wieje wiatr zrywając kapelusze z głów tamtejszych farmerów.

Harry Styles, wniósł do muzyki coś świeżego, coś za czym ja osobiście tęsknie w dobie elektronicznego miszmaszu i chwała mu za to. Album jest przepiękny w swoim brzmieniu, żeby nie powiedzieć ciszy. Cóż…Miśki Bubble i inne Edki Sheerany, mogą powoli drżeć o rzesze swoich fanek.

Moja ocena 10/10

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Żyj dwa razy, kochaj raz / Recenzja

Stara miłość nie rdzewieje.

Krampus, legenda o Złym Duchu.

Nie tylko rózga, straszy dzieci na święta.

Dzień czekolady – Anna Onichimowska / Recenzja

  Uwielbiam książki dla dzieci, które trafią każdego dorosłego. Poruszą, zmuszą do refleksji, myślenia poza horyzontem codzienności i tego co nam – starym, wydaję się najważniejsze. Miłość, dzieciństwo, tęsknota, przyjaźń, przywiązanie. To i jeszcze wiele innych uczuć, poczujecie czytając Dzień czekolady .